Między tekstem a kulturą. Z zagadnień przekładoznawstwa

12 Franciszek Grucza tekstów literackich; (d) analizy realizowane wówczas pod tego rodzaju szyldami jak teoria tłumaczenia dotyczyły głównie, jeśli nie wyłącznie, tłumaczonych tekstów literackich i ich tzw. przekładów, a nie tekstów „codziennych” lub specjalistycznych. To ten wynik dokonanego oglądu i oceny stanu odnośnych rzeczy spowodował zarówno, że zrazu zaakceptowałem wspomniany wyżej tradycyjny sposób tworzenia programów wyższego, w tym uniwersyteckiego, kształcenia specjalistów; jak i że poczułem się zarazem wręcz zobowiązany do natychmiastowego podjęcia stosownych rozważań (meta)naukowych. Inaczej mówiąc: uruchamiając kształcenie tłumaczy na podstawie programu wytworzonego głównie na bazie intuicji doświadczonych tłumaczy, traktowałem to rozwiązanie zleconego mi zadania jako tymczasowe, a nie finalne, które trzeba będzie koniecznie doskonalić w miarę pozyskiwania odpowiedniej wiedzy naukowej. Mówiąc krótko: na poziomie namysłu nad zastaną i obserwowaną, a także nad współtworzoną przeze mnie (uniwersytecką) praktyką edukacyjną, w żadnej mierze nie porzuciłem ani wówczas, ani później przekonania o tym, że o kształceniu z prawdziwego zdarzenia akademickim (jako pewnym specyficznym rodzaju kształcenia wyższego) jakichkolwiek specjalistów można zasadnie mówić tylko o tyle, o ile dane kształcenie jest dokonywane na podstawie programów wyprowadzonych z naukowo pozyskanej wiedzy o specyficznych właściwościach i aktywnościach kształconych specjalistów; dodam, że nie zmieniło się też moje zdanie co do tego, że tak jak wówczas, tak też aktualnie o zdecydowanej większości realizowanych w naszych uniwersytetach tzw. kierunkach kształcenia nie sposób zasadnie powiedzieć, że są one realizowane na podstawie programów kształcenia prawdziwie akademickiego. Inna sprawa, że w dużej mierze działo się tak i nadal dzieje z powodu niezwykłej żywotności wiary naszych decydentów, ale też sporej części naszego świata akademickiego, w konieczność podtrzymywania nader szczegółowego „centralizmu edukacyjnego”. Choć gołym okiem widać, że postępowanie to ma znamiona paradoksu, a nawet swoistego absurdu, nasi edukacyjni decydenci notorycznie nie dowierzają nawet najwyższej rangi specjalistom, że ci potrafią sami wygenerować odpowiednie programy „wyższego kształcenia”. Ale jeszcze bardziej dziwi fakt, że ani „decydenccy”, ani uniwersyteccy zwolennicy owego „edukacyjnego centralizmu” nie dostrzegają, iż odgórne narzucanie uczelniom, wydziałom czy instytutom zbyt szczegółowych ram programowych i/lub procedur zatwierdzania jakichkolwiek edukacyjnych zmian w sposób wręcz programowy zniechęca do poszukiwania jakichkolwiek istotnych edukacyjnych innowacji. Jednakże nie tu miejsce na dokładne

RkJQdWJsaXNoZXIy MTE5NDY5MQ==